Ze złapaniem latającego owada nie miałem najmniejszego problemu. Latały nad drogą w gęstych rojach. Kiedy ostrożnie rozchyliłem palce, mój więzień leżał jak martwy z wyciągniętymi do góry chudymi nóżkami. Miało to dobre strony, bo mogłem go sobie dokładnie obejrzeć. Komaropodobny stworek o przydymionych nieco skrzydełkach. Nie dopatrzyłem się w nim groźnej elegancji znanego krwiopijcy, jak również uzbrojenia w groźną kłujkę. Położony na śniegu szybko odzyskał wigor i raźno pomaszerował przed siebie. Gdzieś w zakamarkach pamięci krążyła nazwa dziwacznego owada… Tak! Oczywiście: zimień! Zimien chłodolub!
Kiedyś już się spotkałem z zimieniem chłodolubem, niesamowitym owadem gustującym w zimnych porach roku. Nie przeszkadzają mu płaty śniegu i nawet spadający niżej zera słupek rtęci nie powstrzyma miłosnych igraszek, albowiem kłębiące się w mglistym powietrzu roje zimieni przedłużały gatunek. Lada chwila samice wylądują na ziemi i złożą do gleby jajeczka. Na wiosnę wylęgną się z nich robakowate larwy. Spokojni jarosze i zjadacze martwych resztek.
No dobrze, ale dlaczego wybrały tak niespotykany w świecie zmiennocieplnych istot żywot? Dla spokoju. Zniknęły nietoperze, pająki i większość owadożernych ptaków. Nikt zimieni nie jada. Może tylko sikorka skubnie kilka sztuk, ale cóż to znaczy wobec nieprzeliczonych rojów.